news archive 2013:06-03

pl
Wipler odchodzi z PiS - i co dalej?
Odejście Przemysława Wiplera z PiS było 3 czerwca politycznym tematem numer jeden. Parlamentarzysta ogłosił, że zakłada nowe stowarzyszenie. Od razu zaczęły się spekulacje na temat budowy nowej konserwatywnej formacji, złożonej z m.in. z Wiplera czy Jarosława Gowina. Na razie to czyste spekulacje.
Przemysław Wipler (fot. MICHAL FLUDRA / newspix.pl)
2013-06-03 22:28:00 wprost.pl

Ćwierć wieku wolności | Szczęśliwi jak nigdy wcześniej
4 czerwca przypada rocznica wyborów, w wyniku których komuniści stracili władzę w Polsce. Czy 24 lata po tym historycznym wydarzeniu Polacy są szczęśliwsi niż byli w poprzednim systemie?
2013-06-03 19:58:14 polityka.pl

Numer 24 (1203) z 8 czerwca 2013
Na nczas.com publikujemy wybrane teksty z tygodnika, teksty napisane przez naszych autorów specjalnie na potrzeby portalu oraz teksty osób, których publicystyka zwykle nie trafia na łamy gazety. Aby uzyskać dostęp do wszystkich artykułów z bieżącego numeru należy wykupić: ● pojedyncze e-wydanie (plik pdf, który prześlemy na Twój adres email – 4 zł za e-numer) ● [...]
2013-06-03 19:25:33 nczas.com

"Pomoc" rodaków z Wysp
Romowie z Inowrocławia odpowiadający za wywożenie Polaków do Wielkiej Brytanii i pobieranie tam na nich zasiłków nie znali nawet języka angielskiego. Pomagali im rodacy z Wysp.
2013-06-03 11:00:00 nowosci.com.pl

Tajemnice lodowej kulki
Prawdziwe pyszne lody o smaku śmietanki pamiętam z dzieciństwa w małej cukierni na trasie nad morze. Sprawdzamy, czy ktoś gdzieś jeszcze takie lody kręci?
2013-06-03 11:00:00 nowosci.com.pl

Wcześniejsze wybory parlamentarne? Political fiction
W pierwszym dniu po długim weekendzie nie należy spodziewać się politycznych bomb. Od godz. 10.00 premier Tusk będzie przebywał z wizytą w 32. Bazie Lotnictwa Taktycznego w Łasku, gdzie spotka się z m.in. żołnierzami.
(fot. Wprost)
2013-06-03 10:35:02 wprost.pl

Walczący z koncernami

Brytyjska ulica ma dość wielkich korporacji unikających płacenia podatków. To nic nowego. Ale teraz dołączają do niej politycyAdam DąbrowskiKorespondencja z LondynuLewicowi weterani muszą przecierać oczy ze zdumienia. Przecież o rajach podatkowych i międzynarodowych koncernach naginających zasady podatkowe mówili od kilkunastu lat. Nikt ich nie słuchał, bo w erze neoliberalnej ortodoksji wszyscy za bardzo zajęci byli robieniem pieniędzy. Teraz się to zmieniło.– Wasze motto brzmi: „Nie bądź zły”. Ale ja sądzę, że wy właśnie czynicie zło. Po prostu nas oszukujecie.Matt Brittin, wiceszef Google na Europę Północną, nie nawykł do wysłuchiwania takich słów. Usłyszał je w brytyjskim parlamencie od posłanki Partii Pracy Margaret Hodge. Stanął przed komisją parlamentarną badającą sprawę wykorzystywania przez koncern globalnych luk podatkowych. Luk, które pozwoliły firmie „zaoszczędzić” na rozliczeniach z brytyjskim fiskusem miliony funtów.A przecież Google nie robiło nic nowego. W żadnym wypadku nie było też jedyne. Brytyjska opinia publiczna oburza się za podobne machinacje na Amazon, ale także na arcybrytyjską sieć Marks&Spencer. Ten model biznesowy, którego dyplomatyczna nazwa brzmi „optymalizacja podatkowa”, obowiązywał od lat. Tak było, gdy Wielką Brytanią rządziła prawica, tak też było, gdy stery objęła lewica Tony’ego Blaira – lewica „zreformowana” i nawrócona na neoliberalną religię.– Ja też podpisywałem się pod tym myśleniem. Rynek miał kontrolować się sam i samodzielnie dokonywać korekt. Wszystko szło doskonale. Dopiero potem zacząłem zastanawiać się nad całym tym systemem – mówił w zeszłym tygodniu podczas spotkania w London School of Economics David Sainsbury, były minister w rządzie Nowej Partii Pracy. Dziś napisał książkę na temat tego, jak nadać kapitalizmowi ludzką twarz. I nie jest jedynym, któremu czkawką odbija się flirt z leseferyzmem na sterydach.Umiejętne wykorzystywanie luk prawnych (bo o działaniach nielegalnych nie ma tu mowy) przez międzynarodowe koncerny to doskonały przykład bałaganu, jaki ów „hiperkapitalizm” po sobie pozostawił. Do zrobienia generalnych porządków głośno wzywa David Cameron. – Po latach nadużyć ludzie na całym świecie domagają się działań. Co ważniejsze, pojawiła się grupa polityków, którzy chcą coś z tym zrobić – stwierdził brytyjski premier na początku roku. A jeśli w awangardzie ruchu na rzecz zmian widzimy ideowe dzieci Margaret Thatcher, to już wiemy, że coś jest na rzeczy. Na idealnie błękitne niebo, jakim cieszyły się dotąd wielkie międzynarodowe korporacje, nadciągają właśnie chmury. Pytanie tylko, czy będzie z nich deszcz.Być jak GoogleZarabiasz 3,5 mld funtów rocznie. Zatrudniasz na Wyspach niemal 1,5 tys. ludzi. A na końcu płacisz 6,5 mln podatku. Jak to zrobić, w dodatku zgodnie z prawem? Oto przyśpieszony kurs.Krok pierwszy: tworzymy w Irlandii dwie firmy. Jedna – G1 – zajmuje się sprzedażą reklam ze wszystkich terytoriów poza USA, druga – G2 – ma licencje na technologie dotyczące wyszukiwarki i systemu reklamowego.Krok drugi: sprawiamy, by G1 kupowało od G2 owe licencje. Bez sensu? Otóż nie. Przecież G1 wykaże teraz większe koszty. A większe koszty to niższy dochód i niższy podatek, który i tak wynosi ledwie 12,5%. A to dopiero początek.Krok trzeci: otwieramy biuro na Bermudach. Tam podatek wynosi 0%. Biuro to pozwoli stać się irlandzkiemu G2 „rezydentem podatkowym” – to ono będzie formalnie obsługiwało wszystkie jego transakcje. A ponieważ w Irlandii to, czy płacimy podatek, zależy nie od miejsca rejestracji firmy, ale od tego gdzie rzeczywiście działamy – fiskus ze Szmaragdowej Wyspy, gdzie G2 się znajduje, będzie musiał obejść się smakiem. Podatek zapłacimy (a raczej go nie zapłacimy) na Bermudach.Pytanie tylko, jak wyprowadzić pieniądze ze Szmaragdowej Wyspy? Irlandczycy za taki transfer poza Unię każą sobie słono płacić. Stawka wynosi 30%. Ale chwilę! Na szczęście Holendrzy na podobny pomysł nie wpadli. Szczęście nam sprzyja, bo w dodatku Dublin nie ma też nic przeciwko temu, byśmy wysłali pieniądze za licencje bez podatku (tak długo, jak odbywa się to w ramach Unii Europejskiej).Stąd krok czwarty: zakładamy firmę w Holandii (Zatrudnić tam choć jedną osobę? Nie zaprzątajmy sobie głowy takimi drobiazgami!). Przesyłamy do niej irlandzkie pieniądze.No i krok piąty: przesuwamy je (rzecz jasna jako opłatę licencyjną) na Bermudy, do oddziału... irlandzkiego G2. „Bingo!” (jak mawia się w kasynowym kapitalizmie).Zatrute jabłuszkoO kapitalizmie owym wiele nauczyć się można także od firmy Apple. Na przykład, jak mieć dobrze prosperującą firmę, która nie dość, że istnieje w dwóch miejscach naraz, to jednocześnie... nie istnieje nigdzie. Jak to zrobić? Dowiedzieliśmy się tego podczas niedawnego „grillowania” szefa koncernu przez komisję w amerykańskim Senacie.Amerykanie mają zasadę, że firma płaci podatek tam, gdzie ją zarejestrowałeś. Z kolei Irlandyczcy, jak już się przekonaliśmy – tam, gdzie prowadzisz działalność. W Dublinie mówisz więc: „Prowadzę działalność w USA, więc nie zapłacę”. Z kolei w Waszyngtonie oświadczasz, że podatku nie uiścisz, bo przecież zarejestrowałeś firmę w Irlandii. Efekt? Jak mówił demokratyczny senator Carl Levin, takie spółki siostry koncernu, jak Apple Operations International „w magiczny sposób nie znajdują się ani tu, ani tam”. Warto zresztą dodać, że tym razem wielu republikanów – przede wszystkim niegdysiejszy kandydat na prezydenta John McCaine – tym razem solidarnie dokładało do ognia podczas „grillowania” swego rozmówcy.A po wszystkim „Irish Times” orzekł, że „reputacja kraju bardzo ucierpiała”. Dziennik zwrócił uwagę, że podczas przesłuchania kilkukrotnie padło pod adresem Irlandii określenie „raj podatkowy”. Google może wykorzystywać infrastrukturę Kalifornii (która biedzi się obecnie nad tym, jak załatać dziurę budżetową, spowodowaną też do pewnego stopnia rozrostem świadczeń społecznych), ale do skarbonki stanowej trafia z tego tytułu bardzo niewiele. Podobny mechanizm działa w przypadku Dublina.Zgody, że ten mechanizm jest zły, wciąż nie ma. Wielu polityków i ekspertów obawia się, że „gnębiąc bogaczy”, państwa zachodnie wyleją dziecko z kąpielą i dadzą się wyprzedzić rynkom wschodzącym. Wśród nich jest prawicowy senator z Kentucky, Rand Paul, który dość odważnie poszedł pod prąd dominujących nastrojów i z pasją bronił koncernu Apple. – Oburza mnie, że rząd organizuje spotkanie, na którym znęca się nad firmą, będącą jednym z najbardziej spektakularnych sukcesów naszego kraju. Oburza mnie spektakl, w którym komisja zaciąga tu szefów amerykańskiego koncernu, nierobiących przecież czegoś nielegalnego. Jeśli ktokolwiek powinien tu odpowiadać, to raczej Kongres, który stworzył tak skomplikowany system podatkowy, że nie jest w stanie konkurować on z resztą świata! – grzmiał Paul.Z kolei rząd Irlandii przekonuje, że problemem jest nie jego system podatkowy (ten jest „prosty i przejrzysty”), ale luki w systemie globalnym. Tych argumentów nie da się po prostu zlekceważyć.Wyboista drogaBłędem byłoby bowiem przypuszczać, że państwa Unii na dobre zainteresowały się kreatywną księgowością międzynarodowych korporacji dopiero wtedy, gdy w oczy zajrzała im recesja.– Potrzebujemy gruntownej reformy międzynarodowego systemu podatkowego. Tyle że nie wygląda na to, by ktoś w najbliższej przyszłości zabrał się do jej opracowania. Komisja Europejska od dawna proponuje ujednolicenie na terenie Wspólnoty stawek podatku korporacyjnego. Przez ostatnią dekadę próbowała wypracować rozwiązanie akceptowalne dla wszystkich państw członkowskich. Na razie to się nie udało. Jeden z kłopotów polega na tym, że nawet jeśli Unia się dogada, pozostaną ciągle raje podatkowe poza jej granicami. Tak więc wciąż pozostaniemy z problemem przerzucania dochodów poza Wspólnotę – tłumaczy prof. Michael Deveraux z Uniwersytetu w Oxfordzie.Kiedy uda się nadgonić prawno-instytucjonalne zapóźnienie, które otworzyło pole dla kreatywnej księgowości?Prof. Deveraux nie jest optymistą. – Możliwości są właściwie dwie. W pewnym momencie z Brukseli wyszła propozycja, by obliczać zyski danej kompanii w skali globalnej, a potem podzielić je pomiędzy poszczególne kraje. Ale rzecz jasna trzeba by tu stworzyć mechanizm działający na poziomie globalnym. Jeżeli nie można go wypracować nawet w ramach UE, wydaje się to niemal niemożliwe – tłumaczy Deveraux i dodaje, że w efekcie zmniejszyłaby się tylko konkurencyjność Unii, a raje podatkowe stałyby się dla firm jeszcze bardziej kuszące.A przecież nie chodzi o to, by korporacje opuściły Wspólnotę. Mimo wszystko to one dają ludziom pracę i napędzają koniunkturę.– Drugie podejście jest moim zdaniem bardziej obiecujące. Można opodatkować dochód tam, gdzie dochodzi do ostatecznej sprzedaży, a nie tam, gdzie odbywa się produkcja, czy też w miejscu, gdzie zarejestrowano prawa autorskie. Te propozycje są na bardzo wstępnym etapie. Mają pewien potencjał, ale minie dużo czasu, nim nabiorą konkretnego kształtu – mówi Deveraux.Droga do zmiany sytuacji prawnej jest więc wyboista. Trakt znajduje się bowiem po tej stronie ziemi, którą pędząca globalizacja pozostawiła odłogiem. Rozwiązania prawne pozostały w dużej mierze przykute do terytoriów poszczególnych państw, podczas gdy korporacje transnarodowe dawno już rozpostarły skrzydła w globalnej stratosferze.Ale co z głosem ulicy? Przecież pozostaje jeszcze ostatnia deska ratunku: presja konsumencka („Wy nie płacicie podatków, to my u was nie kupujemy”). Takie „głosowanie portfelem” może sprawić, że firmy zmienią postępowanie w obawie przed spadkiem zysków. Nawet jeśli nie będzie to odruch stricte etyczny, to efekt zostanie osiągnięty. Czy aby na pewno?Uliczna rewolucja?Zyski: 3 mld funtów. Zapłacony podatek: 8 mln. Jak ujawniła w zeszłym roku Agencja Reutera, to bilans Starbucksa od czasu, gdy ta firma ta otworzyła pierwszą filię na Wyspach w 1998 r. Dziś kawiarnie sieci znajdują się niemal na każdym rogu i zatrudniają tysiące ludzi. Tyle że od 2009 r. kompania nie zapłaciła brytyjskiemu fiskusowi... ani pensa! Nie wykazała bowiem zysku. – Albo firma jest fatalnie zarządzana, albo mamy do czynienia z jakimś haczykiem – wyzłośliwiał się niedawno jeden z brytyjskich posłów.Gdy sprawa wyszła na jaw jesienią ub.r., po kraju rozeszła się fala oburzenia (pamiętajmy, że kraj wciąż mozolnie wydobywa się z recesji, a rządowy program ratunkowy zakłada potężne cięcia świadczeń społecznych). Brytyjska ulica coraz częściej powtarzała słowo „bojkot”. Jeśli szefowie firmy mieli nadzieję, że sprawa rozejdzie się po kościach, to tym razem się przeliczyli.Wokół koncernu robiło się coraz goręcej. W końcu firma (bojąc się fatalnego efektu piarowskiego?) ogłosiła: zapłacimy więcej, i to o wiele, może nawet 20 mln funtów w ciągu następnych dwóch lat. – Zrobimy więcej, niż wymaga od nas prawo. Zdecydowaliśmy się na to, bo słuchaliśmy naszych klientów, którzy w ostatnich tygodniach nie pozostawiali nam wątpliwości, że oczekują od nas reakcji – zapowiadał Kirs Engskov, szef brytyjskiego oddziału koncernu. Ale czy taki mechanizm zadziała na dłuższą metę?– Jakoś nie mogę się przełamać, żeby tu wejść. Moja przyjaciółka pracowała kiedyś jako kelnerka i opowiadała mi, jak niewdzięczne jest to zajęcie. Co z tego, że jak już wszystko wyszło na jaw, Starbucks zapowiedział, że zapłaci? Wkrótce po wybuchu afery przeczytałam, że zaraz potem zlikwidował swoim pracownikom płatną przerwę na lunch. Do pewnego stopnia to oni zapłacili więc za to, że ktoś wreszcie złapał bogaczy za rękę – mówi Sarah i dodaje, że Starbucks nie jest jedyną siecią kawiarni w mieście. Ponad pół roku po wybuchu afery dotrzymuje swego postanowienia.Ale wielu Brytyjczyków nie ma większych złudzeń co do skuteczność podobnych akcji. – To trochę naiwne sądzić, że jeśli paru hipsterów zrezygnuje z picia tu latte, to kompania nagle się nawróci. Na początku rzeczywiście było widać jakieś poruszenie. Ale teraz, gdy media przestały o tym pisać, zapał ostygł. Nie wydaje mi się, żeby liczba ludzi tu przychodzących jakoś znacząco się zmniejszyła – mówi „Przeglądowi” Jamie.W podobne tony uderza prof. Deveraux. – Jestem bardzo sceptyczny co do podobnych akcji. Przede wszystkim tak naprawdę nie wiadomo, co właściwie ta presja społeczna ma uzyskać, bo generalnie rzecz ujmując, koncerny transnarodowe są bardzo skrupulatne, jeśli chodzi o przestrzegania prawa. Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której protestujący mówią: „Chcemy, żebyście dobrowolnie płacili więcej, niż wymaga tego od was prawo”.To może podziałać na krótką metę w przypadku takich firm jak Starbucks, Amazon czy Google. Ale weźmy koncerny farmaceutyczne. Tu bojkot jest niemożliwy. Możesz zacząć unikać danej kawiarni, ale nie przestaniesz przecież zażywać leków. Poza tym podatek to nie jest coś dobrowolnego. Po prostu trzeba go płacić – przekonuje Deveraux.Adam Dąbrowski

Kategoria: 
Data publikacji: 
Monday, 10 June, 2013 - 00:36
Autor: 
Adam Dąbrowski
Wydanie: 
Fotografia: 
Numer strony w magazynie: 
22

2013-06-03 09:37:52 przeglad-tygodnik.pl

Mięsne wojny

Piersi kurczaków z domieszką antybiotyków stosowanych przy leczeniu syfilisu i kiełbasy z padliny niszczą reputację polskiej żywnościByć może nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tym, gdyby nie afera z koniną, która zmieniła wyobrażenia Europejczyków o bezpieczeństwie żywności. Mimo choroby szalonych krów i większych czy mniejszych afer związanych z produkcją żywności żyliśmy w przekonaniu, że jest bezpiecznie, a unijne normy należą do najwyższych. I pewnie byłoby tak nadal, gdyby nie pracownicy Food Safety Authority of Ireland, którzy 10 grudnia 2012 r. w jednej z badanych próbek mięsa używanego do produkcji hamburgerów pochodzącej z zakładów należących do spółki Silvercrest Meats, która zaopatruje supermarkety Tesco, wykryli ślady końskiego DNA.By upewnić się, że to nie pomyłka, próbki przebadano raz jeszcze18 i 21 grudnia, a następnie wysłano do dwóch specjalistycznych laboratoriów w Niemczech.W drugiej połowie stycznia 2013 r. Irlandczycy mieli już pewność, że nie tylko w Silvercrest Meats „uszlachetniano” koniną mrożone burgery. Wybuchł wielki skandal, ponieważ konsumpcja koniny w krajach anglosaskich jest tabu i nikomu do głowy nie przyszło, że można coś takiego zrobić.Pod koniec stycznia br. minister rolnictwa Simon Coveney poinformował o tym, co się stało opinię publiczną, wskazując, że konina mogła pochodzić z Polski. Domagano się wyjaśnień, a przy okazji wyszły na jaw luki w nadzorze nad produkcją oraz obrotem żywności w krajach Unii Europejskiej.Polski śladPoczątkowo nikt nie wiedział, skąd pochodziło feralne mięso. Wskazywano na Polskę, ponieważ nasz kraj jest poważnym eksporterem koniny. Potem podejrzewano Rumunię, która wszystkiemu zaprzeczyła. Pytano, jak to możliwe, że zawiodły instytucje powołane do nadzorowania bezpieczeństwa żywności.Na szczęście szybko się okazało, że Polska nie miała wiele wspólnego z fałszowaniem wołowiny. Zapewne dlatego, że jak na rodzime standardy była to zbyt wyrafinowana forma oszustwa. Choć jeszcze w lutym i w marcu br. zachodnia prasa wskazywała nasz kraj jako źródło nieszczęść, okazało się, że w porównaniu z innymi jesteśmy czyści.W kwietniu br. Komisja Europejska przedstawiła raport z badań przeprowadzonych w krajach Unii, z którego wynikało, że najwięcej przypadków obecności koniny w wołowinie stwierdzono we Francji (47), w Grecji (36) oraz w Niemczech (29). W Polsce odkryto jedynie pięć.Odpierając zarzuty udziału w tym procederze, nasz kraj mógł energiczniej zapewniać, że nie ma z tym nic wspólnego. Tylko czy aby na pewno dłonie rzeźników, masarzy i inspektorów nadzoru spełniały standardy czystości przyjęte w Unii Europejskiej?Afera z koniną zmusiła polskie służby do bardziej zdecydowanego działania. A to z kolei doprowadziło do szokujących odkryć.Na początku marca dziennikarze TVN przedstawili reportaż o zakładach Viola w Lnianie, w województwie kujawsko-pomorskim, w którym wycofane ze sklepów mięso i wędliny ponownie kierowano do produkcji. Okazało się, że zakład ten dostarczał swoje wyroby m.in. wojsku. Co gorsza, pojawiły się podejrzenia, że proceder ów jest szeroko praktykowany przez innych wytwórców. Przypomniano głośną niegdyś aferę Constaru, która swego czasu wstrząsnęła Polską. Potem było już tylko gorzej.W sobotę 16 marca około godziny 4 rano policjanci skontrolowali transport bydła przy wjeździe do ubojni w Rosławowicach pod Białą Rawską. W przyczepie znaleziono dziewięć martwych zwierząt, a stan15 określono jako agonalny. Natychmiast zawiadomiono powiatowego lekarza weterynarii. Sprawą zajęła się prokuratura. Właścicielowi zakładu Piotrowi M. postawiono zarzuty oszustwa, naruszenia ustawy o ochronie zwierząt oraz zwalczania chorób zakaźnych. A nie był to koniec. Później w ukrytej chłodni znaleziono prawie 100 ton mięsa bez oznaczeń i dokumentacji weterynaryjnej. Prokuratura zajęła się też wątkiem dotyczącym możliwości popełnienia przestępstwa przez lekarzy nadzorujących tę makabryczną ubojnię. W mediach pojawiły się informacje o innych podejrzanych tonach mrożonego mięsa, na które trafili inspektorzy.5 kwietnia br. główny lekarz weterynarii Janusz Związek podpisał komunikat o programie Inspekcji Weterynaryjnej „Zero tolerancji”. Zakładał on zwiększenie kontroli powiatowych i wojewódzkich lekarzy weterynarii ponad normy obowiązujące w Unii Europejskiej.Na efekty nie musieliśmy długo czekać. Do 12 kwietnia na terenie całej Polski przeprowadzono 414 kontroli w rzeźniach, 28 w chłodniach składowych, 200 w punktach skupu zwierząt i 185 u pośredników w handlu zwierzętami. Wydano 19 decyzji administracyjnych dotyczących zawieszenia lub zakazu działalności i wykreślenia z rejestru dla ośmiu rzeźni, jednej chłodni składowej, ośmiu pośredników w handlu zwierzętami i dla dwóch punktów skupu zwierząt.Między 9 a 16 kwietnia przeprowadzono kolejne 372 kontrole w rzeźniach. Tym razem uchybienia stwierdzono w 83. W stosunku do 11 nadzorujących je urzędowych lekarzy weterynarii wyciągnięto konsekwencje służbowe.Pod koniec kwietnia br. na terenie byłego zakładu przetwórczego w Tomaszowie Lubelskim inspektorzy weterynaryjni odkryli ok. 150 ton przeterminowanego mięsa. Firma formalnie nie działała, ale w praktyce prawdopodobnie nikt jej nie zamknął. Część mięsa i produktów nie miała oznaczeń producenta ani kraju pochodzenia. Część była przeterminowana.W drugiej połowie maja br. jeszcze bardziej nasilono kontrole. Między 15 a 21 maja przeprowadzono ich aż 1746! W ich wyniku ujawniono m.in. 14 zakładów prowadzonych nielegalnie, 22 sprawy przekazano do organów ścigania. Chyba nigdy w dziejach III RP nadzór weterynaryjny nie wykazywał się taką surowością. Pojawiły się też pytania: A co było dotychczas? I od kiedy w przemyśle mięsnym mamy do czynienia z podobnymi praktykami?Dla wtajemniczonych nie powinno to być zaskoczeniem. W ubiegłym roku w internecie ogłaszały się firmy oferujące „wyciągarkę” i „pomoc w transporcie zwierząt”. Jako kontakt podawano na ogół numer telefonu komórkowego. Pod tymi enigmatycznymi zwrotami krył się proceder odbierania od rolników chorych krów i świń, które następnie trafiały do ubojni, gdzie przerabiano je na wędliny. Zachodzi podejrzenie, że nie tylko chore zwierzęta tak kończyły swój żywot. Że przerabiano też w ten sposób padlinę. Interes był niezwykle opłacalny, ponieważ za kilogram chorego zwierzęcia płacono grosze. Internetowe ogłoszenia zniknęły, gdy sprawą zajęły się organy ścigania. Oczywiście bez zbędnego rozgłosu. Gdyby wówczas prasa zaczęła o tym pisać, bardzo szybko zainteresowałyby się tym zachodnie media i ucierpiałaby reputacja polskich producentów. A tego wszyscy chcieli uniknąć. Zwłaszcza że przemysł rolno-spożywczy stał się jednym z motorów polskiej gospodarki.Liczy się reputacjaW 2012 r. pobiliśmy rekord w eksporcie. Według danych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej jego wartość przekroczyła 17,5 mld euro. To nie tylko ponad 15% więcej niż w 2011 r. To nasz najlepszy wynik w historii, co oznacza, że staliśmy się poważnym graczem na ryku unijnym. I zagrożeniem dla francuskich, niemieckich oraz hiszpańskich producentów. W tej rywalizacji – obok niskich cen – coraz bardziej zaczęła liczyć się reputacja. A z tą w ostatnich miesiącach nie jest najlepiej.Zdaniem Czesława Siekierskiego, posła do Parlamentu Europejskiego, w tym roku musimy się liczyć z wyhamowaniem dynamiki eksportu polskiej żywności nawet o 30%. Czyli, że wzrost w stosunku do ubiegłego roku wyniesie nie 15%, ale jedynie 10%. Jako główną przyczynę Siekierski wskazał kolejne afery i skandale związane z produkcją przetworów mięsnych.Powinno to niepokoić nas wszystkich, ponieważ przemysł rolno-spożywczy na tle innych branż wypadał dotychczas doskonale. A co ważniejsze, tworzył i utrzymywał setki tysięcy miejsc pracy na obszarach wiejskich, czyli tam, gdzie o zatrudnienie jest szczególnie trudno. Warto uświadomić sobie, że średniej wielkości zakład przetwórczy zatrudnia kilkaset osób. Gdy zostaje zamknięty, pracownicy i ich rodziny popadają w kłopoty.Obraz ten byłby niepełny, gdybyśmy nie uwzględnili, w jakim tonie o polskiej żywności od ponad roku piszą np. prasa czeska i słowacka. Każdy przypadek odnalezienia pochodzącej z Polski złej żywności jest przedstawiany jako wielki skandal.Nasi politycy mówią o zorganizowanej kampanii negatywnej. Minister rolnictwa Stanisław Kalemba rozmawiał o tym ze swoim czeskim odpowiednikiem. Trudno jednak oczekiwać, by cokolwiek to zmieniło. Powód jest prosty. Czesi i Słowacy mają problem z deficytem w obrotach handlowych z innymi krajami. Okazuje się, że żywność ma w tym duży udział, więc starają się wszelkimi sposobami ograniczyć import. Tym bardzie, że eksport polskiej żywności np. do Słowacji wzrósł w ostatnich latach o 300%.I to słowaccy kontrolerzy znaleźli w piersiach kurczaków sprowadzonych z naszego kraju antybiotyki stosowane przy leczeniu chorób wenerycznych. Fakt ten mocno nagłośniły tamtejsze media i niektórzy polscy producenci zaczęli mieć kłopoty ze zbytem. Bo kto chciałby kupować wędliny produkowane z odpadków?Niestety, podobne historie będą się powtarzały. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak opłacalne może być przetwórstwo żywności. Kilogram kukurydzy kosztuje dziś ok. 8 gr, a po przetworzeniu kilogram płatków kukurydzianych znanego producenta to już wydatek 14-15 zł! Z napisem „Fitness” na opakowaniu nawet 25-30 zł!Fantastyczny zysk. W przypadku wieprzowiny i wołowiny nie są to tak korzystne relacje, ale nadal można dobrze zarobić. Zysk jest wyższy, gdy do produkcji wędlin używamy zwrotów ze sklepów lub mięsa chorych albo martwych zwierząt. To przestępstwo doskonałe, dowody bowiem są… konsumowane.Oczywiście większość producentów nie ucieka się do takich praktyk. Ale wystarczy kilku, by skutecznie zrujnować reputację całej branży. Przy czym trzeba mieć na uwadze, że każdy poważniejszy skandal związany z polską żywnością jest natychmiast nagłaśniany w mediach europejskich. Zachodni rolnicy i producenci żywności są lepiej zorganizowani i lepiej rozumieją metody, którymi walczy się o zdobycie oraz utrzymanie rynków zbytu. Ostatnio działająca przy ministrze rolnictwa Rada Gospodarki Żywnościowej zapowiedziała, że dobrego imienia mięsa będzie strzec specjalny zespół przedsiębiorców branżowych, którzy mają ściśle współpracować z policją. To ciekawa inicjatywa, tylko czy cokolwiek zmieni?Prokuratura niezbyt chętnie zajmuje się przypadkami fałszowania żywności, wprowadzania do obrotu produktów niespełniających norm, a już wyroki sądowe skazujące winnych należą do rzadkości. Często pada argument o „niskiej szkodliwości społecznej” czynów. Pojawiają się też problemy ze zdobyciem dowodów.W czerwcu 2011 r. – po sześciu latach – przed Sądem Okręgowym w Kielcach zapadł wyrok w głośniej sprawie starachowickiego Constaru. Wszyscy oskarżeni zostali uniewinnieni, sędzia Leszek Grzesiak podkreślił zaś: „Nie można tych uchybień, których dopuścili się oskarżeni, traktować w kategorii przestępstwa”. Wyrok był prawomocny.Nie wydaje się, by przedstawiciele kompetentnych organów wiedzieli, jak wielką zachętą do nagannych praktyk są tego rodzaju werdykty. Z drugiej strony, trudno skazywać kogoś, jeśli czyn, którego się dopuścił, nie jest przestępstwem. I tak do następnego skandalu.Na razie więc Główny Inspektorat Weterynarii będzie prowadził akcję „Zero tolerancji”, Komisja Europejska i rząd będą wydawali niemałe pieniądze na promocję zdrowej polskiej żywności, a konsumenci będą się zastanawiali, czy to, co jedzą, nadaje się do spożycia.Agata Cieszyńska

Kategoria: 
Data publikacji: 
Monday, 10 June, 2013 - 00:19
Autor: 
Agata Cieszyńska
Wydanie: 
Fotografia: 
Numer strony w magazynie: 
14

2013-06-03 09:21:07 przeglad-tygodnik.pl

Etyka w szafie - rozmowa z Magdaleną Płonką

Traktowanie ubrań jak sezonowych jednorazówek jest niemoralneMagdalena Płonka – autorka książki „Etyka w modzie, czyli CSR w przemyśle odzieżowym”, projektantka, wykładowca w policealnej szkole projektowania ubioru MSKPURozmawia Agata GrabauCo ma pani w szafie? Wszystko wyłącznie ekologiczne, etyczne?– Od kilku lat wymieniam garderobę. To oczywiście trwa, bo najmniej ekologiczne byłoby wyrzucenie wszystkiego tylko po to, żeby kupić nowe rzeczy z oznaczeniem eco czy fair trade (sprawiedliwy handel). Szukam ubrań z recyklingu, uszytych lokalnie. Zasadniczo nie noszę skórzanych ubrań i butów – czasem zdarza się jednak, że jeśli nie mogę kupić wygodnych estetycznych kozaków z innego materiału, decyduję się na skórę. Nie chodzi tu o fundamentalizm, ale o kierowanie się pewnymi wskazówkami. Staram się przy każdych zakupach uważnie sprawdzać informacje na metkach i jeśli mam wybór, kupować ubrania z odpowiednimi certyfikatami.Łatwo je znaleźć na polskim rynku?– Bardzo. Każda duża globalna marka ma dziś część kolekcji przygotowaną z bawełny organicznej. Jeśli ktoś twierdzi, że nie może znaleźć takich produktów, przemawia przez niego lenistwo. Szczególnie polecam kupowanie odzieży od lokalnych designerów: to i ekologiczne, i etyczne, a z punktu widzenia fair trade rozsądne, bo produkcja w demokratycznym kraju zapewnia kontrolę i przynajmniej minimalne prawa pracowników. Wszystko, co lokalne, jest zawsze lepsze, nawet jeśli nie ma certyfikatów.A co z ceną? Przeciętny Kowalski zarabia poniżej średniej krajowej i robiąc zakupy, najpierw sprawdza kwotę na metce.– Odzież szyta jednostkowo nie może się oczywiście równać cenowo z tą szytą w milionach egzemplarzy, więc dla osoby, która musi stawiać czoła podstawowym problemom, takim jak utrzymanie domu i pracy, zadbanie o zdrowie, faktycznie może nie być dostępna. Wiemy, za co płacimy: dostajemy lepszy gatunkowo, pojedynczy model. Ale i ten przeciętny Kowalski bez problemu kupi choćby T-shirt z bawełny organicznej, który jest dziś o 5% droższy od tradycyjnego. Wiele marek stara się dziś promować linie eco i fair trade – zarządy wielkich marek zorientowały się, że rzeczy ekologiczne i etyczne muszą być atrakcyjne cenowo, aby ludzie zechcieli je kupować.Świadomość konsumencka w Polsce jest wciąż stosunkowo niewielka.– Brakuje nam pewnych nawyków. Kiedy rozmawiam na ten temat w kręgu znajomych, okazuje się zwykle, że o etyce w przemyśle odzieżowym już słyszeli, ale nie stosują tej wiedzy w praktyce. Jednak wszelkie tego typu idee są wdrażane powoli. Choćby segregacja śmieci, która już zaczyna nam wchodzić w krew. Niedawno była fanaberią pojedynczych osób, a dziś coraz częściej wychodzimy z domu z trzema różnymi siatkami odpadków: tu plastik, tu papier... W przypadku ubrań ludzie jeszcze nie uważają dokonywania odpowiedzialnych wyborów za istotny obowiązek. Nie zdają sobie sprawy, że np. przemysłowa produkcja bawełny jest szalenie obciążająca dla środowiska i źle wybierając, niszczymy lasy tropikalne. Często brakuje nam połączenia między własnym wyborem, a tym, co dzieje się w dalekich krajach. Środowisko naturalne ma wpływ na nas wszystkich, a jego stan zależy od tego, jak inwestujemy nasze pieniądze.Rakotwórcza bawełnaW Indonezji, jak podawał Green­peace, fabryki odzieżowe wylewały do wody ścieki o pH 14. To odczyn, który może doprowadzić do poparzenia ludzkiej skóry. A to przecież nie był pojedynczy przypadek.– Łatwo pisać o tym w tonie skandalicznym, ale pozostaje pytanie, kto jest za to odpowiedzialny: konkretna firma, lokalny producent, czy może pojedynczy pracownik. Na pewno ta ilość ścieków pokazuje nam, co przemysł tekstylny robi ze środowiskiem. To, obok przemysłu ciężkiego i mięsnego, najbardziej obciążająca środowisko naturalne gałąź gospodarki.Wielu osobom wydaje się,że wystarczy kupić ubranie uszyte nie z tworzyw sztucznych, tylko np. z bawełny, by kupować ekologicznie.– Wydaje się, ale tak nie jest. Wybierajmy bawełnę z oznaczeniem eco lub organic, wyprodukowaną nie przemysłowo, ale z poszanowaniem praw środowiska. Proces przemysłowego zbierania puszków bawełny polega na defoliacji krzewów, czyli spryskaniu ich bardzo intensywną, agresywną chemią. Rozpuszcza zielone elementy krzewu, pozostawiając suche gałęzie z puszkami na końcach, które następnie są zasysane przez wielkie kombajny. To całkowita dewastacja gleby. Tak zebrana bawełna jest następnie oczyszczana kolejną chemią, wybielana i stabilizowana silnie rakotwórczym formaldehydem. Część tej chemii zostaje we włóknach, które nosimy później na ciele. Ekologiczna bawełna musi być zbierania ręcznie, nie jest agresywnie odbarwiana, dlatego jej kolor bywa nie biały, a jasnokremowy do brązowawego. Jednocześnie certyfikowana bawełna musi się odznaczać zminimalizowaniem zużycia wody. Dziś ok. 1,6% zużycia słodkiej wody na świecie przypada na produkcję bawełny! Jaki to ma skutek, widać choćby na przykładzie Jeziora Aralskiego, które już niemal zanikło, właśnie z powodu przemysłowych plantacji bawełny wokół jego brzegów.Łatwiej nam chyba wytłumaczyć sobie konieczność kupowania dobrej jakości jedzenia, które wpływa bezpośrednio na nasze zdrowie, niż odzieży.– Dla mnie wybór ekologii i etyki w modzie to świetny snobizm, moda, która powinna się upowszechnić. Jak każda fascynacja dotycząca marki czy stylu daje poczucie wyjątkowości. A przy tym warto mieć świadomość, że dokonując etycznych wyborów, czynimy dobro, ale też kształtujemy świat, w którym żyją inni ludzie.Szybka modaCSR, czyli biznes odpowiedzialny społecznie, to w Polsce wciąż stosunkowo nowe pojęcie.– Bywa, że nie rozumieją go moi koledzy, którzy kończyli najlepsze uczelnie ekonomiczne. W szkole, gdzie wykładam, młodzież zainteresowana modą nie ma pojęcia o tym, czym jest CSR w branży odzieżowej. To się zmieni, ale potrzeba czasu. Być może zweryfikuje to kryzys i marki będą się starały zaskoczyć klienta jakością, pokazać rzeczy wykonane w innym duchu. Znane narzędzia marketingowe już się przejadły, tradycyjna reklama nie ma racji bytu. Może zaczniemy budować związek konsumenta z marką dzięki wyższym racjom.Na razie jednak marki bazują na wciąż nowych kolekcjach za coraz niższą cenę.– Jestem przekonana, że to się zmieni. Już teraz kryzys przekształca rynek – sprzedaż ubrań spadła o 40%. Uważam, że to pozytywna zmiana. Tzw. fast fashion, kupowanie ubrań i traktowanie ich jak sezonowych jednorazówek, było niemoralne. Niektórzy Polacy włączają się w ruch minimalizmu: z wyboru mają np. tylko 50 przedmiotów, łącznie z dowodem osobistym i portfelem. Sama też staram się redukować liczbę posiadanych rzeczy, nie kupować nowych, a jeśli – to takie, które będą służyły latami. W szafie oznacza to wybór niewielu ubrań, dobrych jakościowo, więc droższych, ale o klasycznym kroju. Warto ograniczyć fasony i kolory. Im więcej kombinacji, tym trudniej coś wybrać – w rezultacie stoimy co rano przed otwartą szafą, z której wysypują się ubrania, i stwierdzamy, że nie mamy co na siebie włożyć. Coraz więcej osób angażuje się w tzw. swapping. Zamiast kupować ubrania, wymieniamy je ze znajomymi: moja czarna sukienka, w której nie chodzę, za twoją czerwoną, która mi pasuje, a tobie się znudziła. W ten sposób zaspokajamy potrzebę posiadania nowych rzeczy, a jednocześnie nie wydajemy pieniędzy ani nie przyczyniamy się do wzrostu produkcji odzieży, nie napędzamy tej chorej maszynki. A przy tym mamy okazję do spotkania towarzyskiego. Wybierając minimalizm, inwestujemy w wartości duchowe, w bliskie kontakty, w rozwój osobisty, a nie materialny.Klasyczne second handy też mogą być dobrym wyborem?– Nie wszyscy je lubią – sama wolę swapping, bo lubię wiedzieć, kto wcześniej chodził w moich rzeczach – ale to również bardzo dobra opcja. Pozwalają na zmniejszenie liczby odpadów, nie prowadzą do wzrostu produkcji, pozwalają na ponowne użycie odzieży. To ekologiczny, a jednocześnie ekonomiczny wybór.Nie bojkot, ale naciskPo katastrofach w Bangladeszuna anglojęzycznych stronach internetowych pojawiły się apele, aby nie bojkotować ubrań szytych w krajach rozwijających się, tylko raczej konkretne marki, niezapewniające bezpieczeństwa pracowników. Dziś wiemy, że wśród nich są i polskie firmy.– Nie bojkotować. Wysyłać mejle do zarządów, a spośród oferty wybierać te linie, które mają certyfikaty fair trade. W przypadku dużej marki, która wprowadza organiczną bawełnę czy linię fair trade, całkowity bojkot może sprawić, że zrezygnuje ona z tej strategii i uzna, że inwestowanie w CSR się nie opłaca. Nie możemy ignorować globalnych marek, bo to ich produkcja ma największy wpływ na środowisko naturalne i na kondycję ludzi. W przypadku giganta mały kroczek ma ogromne odzwierciedlenie w rzeczywistości.Część firm podpisała porozumienie dotyczące bezpieczeństwa budynków w Bangladeszu. Niektóre jednak twierdzą, że zapewnią bezpieczeństwo w fabrykach na własną rękę.– Zarządy firm się zmieniają i czasem podejmują decyzje podyktowane złym, krótkowzrocznym myśleniem. Bywa, że zwłaszcza niedoświadczony management kieruje się jedynie wysokim zyskiem netto w bilansie rocznym, a wszelkie obostrzenia i zobowiązania wiążą się z kosztami. To nie są łatwe decyzje. Ale jednocześnie ich brak jest bulwersujący, kiedy weźmiemy pod uwagę wysokość premii wypłacanych prezesom największych marek... Często rezygnacja z połowy takiej premii pozwoliłaby na podwyższenie pensji we wszystkich szwalniach w Bangladeszu. Uważam zresztą, że kryzys zweryfikuje dążenia do maksymalizacji zysków. Musimy uzmysłowić sobie, że ustabilizowany rozwój, nawet na niższym poziomie, jest bezpieczniejszy dla ludzi i środowiska. Sądzę, że produkcja będzie wracać do charakteru lokalnego, do firm rodzinnych, za którymi będą stały konkretne nazwiska i reputacja konkretnych osób, a nie anonimowe zarządy, które wiążą się z firmą na dwa czy cztery lata, zbierają premie, prowizje i odchodzą. To niemoralne, że prezes zarabia tysiąckrotnie więcej od pracownika najniższego szczebla, że na jednym końcu łańcucha produkcji ludzie mieszkają w lepiankach, a na drugim – kupują dla firmy apartamenty i samoloty.Za sytuację pracowników w krajach rozwijających się odpowiedzialne są władze koncernów?– Trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć. Oczywiście firmy odzieżowe mogą wywierać nacisk na fabrykę, aby ta podniosła pensje i poprawiła warunki pracy pracowników, ale musimy zdać sobie sprawę, że szwalnia zwykle nie szyje ubrań wyłącznie dla jednej marki. Podniesienie wypłat oznaczałoby podwyższenie cen, jakie właściciele fabryki oferują kontrahentom. W najgorszym scenariuszu może to oznaczać wycofanie się inwestorów do tańszych konkurentów. W rezultacie szwalnia albo się zamknie, albo z powrotem obniży ceny. Jednocześnie warunki pracy zależą w dużym stopniu od lokalnych władz. My często mamy pretensje do tej czy innej marki, tymczasem wiele zależy od tego, jak lokalny rząd steruje gospodarką. Np. za zabójstwami przedstawicieli związków zawodowych w Kambodży, jak pokazują śledztwa niezależnych organizacji, stały siły rządowe, nie lokalni przeciwnicy związków czy konkretna marka. Spójrzmy też na kwestię maquiladoras, czyli stref fabrycznych i wolnego handlu przy granicy USA i Meksyku. Tutejsi mieszkańcy zwykle nie mają żadnej innej możliwości zarobkowania niż praca w niewolniczych warunkach, nie tylko za nędzne wynagrodzenie, ale też pod lufami karabinów. Przemoc jest tu właściwie oficjalna: ludzie związani z wielkimi firmami, ich ochroniarze, terroryzują okolicę. Normą są tu porwania i gwałty. I znów jedynie powiązania lokalnych władz tłumaczą, dlaczego ten proceder od lat nie zostaje ukrócony.My, konsumenci, też mamy na to wpływ?– Jesteśmy na końcu tego łańcuszka, ale możemy całkowicie zmienić jego kształt. Proszę sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli nagle trzy czwarte konsumentów stwierdzi: kupujemy tylko to, co etyczne, fair trade, ekologiczne. Nie ma szansy, aby nieetyczne fabryki miały rację bytu. Jeśli nasze podejście się zmieni, będzie musiała się zmienić też strategia działania w pozostałych ogniwach.Dziś wielkie koncerny czują się bezkarne. Po listopadowym pożarze fabryki Tazreen Fashion w Bangladeszu władze amerykańskiej firmy Wal-Mart podawały, że... nie wiedziały, że Tazreen Fashion szyje dla ich korporacji.– To oszustwo. Żadna firma nie może sobie pozwolić na niekontrolowaną produkcję, bo musi znać jakość produkowanych ubrań. Nie może dopuścić do tego, że nagle w jej tekstyliach zostaną np. znalezione chemikalia, które spowodują choroby. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że lokalny właściciel oszuka firmę i zdecyduje się na podzlecanie produkcji mniejszym szwalniom, nieraz ukrytym gdzieś w barakach, gdzie przeprowadzenie audytu jest bardzo utrudnione. Dlatego zlecanie produkcji do innych krajów jest ryzykowne.Doradzałaby pani koncernom lokalną produkcję?– Tak, również ze względów ekologicznych – odpada tu choćby problem emisji CO2 przy transporcie. A jeśli już decydują się na wybór państw rozwijających się, warto zlecać produkcję certyfikowanym fabrykom. To narzuca firmie ogromny reżim: cały łańcuch produkcyjny i wszyscy współproducenci muszą być perfekcyjnie kontrolowani. Certyfikat jest bardzo dobrym dowodem na to, że dana rzecz została wykonana z poszanowaniem pracowników i środowiska naturalnego. Firmy certyfikujące muszą być rzetelne, bo bazują na swoim dobrym imieniu. Jeśli nadadzą certyfikat podmiotowi, któremu się on nie należy, stracą renomę i rację bytu.Agata Grabau

Kategoria: 
Data publikacji: 
Monday, 10 June, 2013 - 00:08
Autor: 
Agata Grabau
Wydanie: 
Fotografia: 
Numer strony w magazynie: 
49

2013-06-03 09:11:34 przeglad-tygodnik.pl

Matura z czarnym paskiem

Po ponad 20 latach nauczania religii w szkole coraz więcej młodych Polaków wyznaje zasadę:wiara – tak, Kościół – niekoniecznie Czy i jak nauka religii w szkołach wpływa na postawy młodzieży?prof. Józef Baniak, socjologia religii, etyka, Uniwersytet Adama Mickiewicza w PoznaniuZ badań moich, a także innych socjologów, jasno wynika, że większość młodzieży, która jest objęta katechizacją w świeckich szkołach – w szczególności ponadpodstawowych – z wielu powodów nie traktuje jej poważnie. Szkoła świecka nie powinna katechizować, czyli „uczyć” wiary katolickiej – to główna wskazywana przez młodzież przyczyna, której władze kościelne nie chcą zaakceptować. Zdaniem młodych powinna dawać uczniom wiedzę religioznawczą, czyli wiedzę naukową o miejscu i roli religii – także religii katolickiej – w kulturze. Katecheza to zadanie dla Kościoła i dla parafii, więc tam powinna się ona odbywać i za pieniądze Kościoła.Nauczanie religii w szkole, zdaniem młodzieży, nie oddziałuje na jej postawy egzystencjalne, moralne, a nawet religijne. Religia nie ma już takiego znaczenia, jak kiedyś, w osobistym życiu młodych ludzi, nie znajduje się na najważniejszym miejscu w hierarchii wartości, nie stanowi wartości, za którą oddaliby życie.Odsetek młodych ludzi w Polsce, którzy regulują własne problemy i potrzeby życiowe z udziałem i pomocą religii, jest zbyt mały, jeśli skorelujemy go z oczekiwaniami Kościoła indoktrynującego młodzież podczas tzw. szkolnych lekcji religii. Co więcej, nasilająca się fala moralnych niedomogów kleru, polityczne zaangażowanie Kościoła i jego centralnego kierownictwa, odsuwa młodych katolików nie tylko od jego struktur, lecz także od religii jako czynnika lub kryterium wpływającego na ich postawy życiowe. Można powiedzieć, że wzrasta odsetek młodzieży, która nie uważa religii, a tym bardziej jej szkolnego przekazu, za czynnik konstruujący ich postawy, tożsamość, osobistą hierarchię znaczeń i wartości. Proces ten będzie się nasilał.prof. Maria Libiszowska-Żółtkowska, socjologia religii, Uniwersytet WarszawskiZ badań socjologicznych wynika, że nie ma silnej zależności pomiędzy postawami religijnymi i moralnymi a uczęszczaniem na lekcje religii. Wiedza religijna nie warunkuje postawy wiary, nie wpływa ani na jej pogłębienie, ani na jej negację. Znajomość zasad etyki katolickiej nie oznacza kierowania się w życiu jej nakazami i zakazami. Coraz częściej młodzi ludzie odwołują się do własnego sumienia jako autorytetu w wyborach moralnych. „Własne sumienie” oznacza, że sami dają sobie przyzwolenie na zachowania, które są dla nich wygodne, nawet gdy są one sprzeczne z nauczaniem Kościoła. Ks. prof. Janusz Mariański, podsumowując wyniki badań w książce „Przemiany moralności polskich maturzystów w latach 1994-2009. Studium socjologiczne”(KUL, Lublin 2011), twierdzi, że zasady moralne katolicyzmu znajdują się w polu akceptacji maturzystów, ale jest to niejednokrotnie akceptacja częściowa i w zasadzie krytyczna. Tylko co dziesiąty badany nie wyraża zastrzeżeń w odniesieniu do zasad moralnych katolicyzmu ani nie domaga się uzupełnienia ich innymi zasadami moralnymi.prof. Adam A. Zych, psychologia religii, Dolnośląska Szkoła WyższaNauka religii w szkołach jest jednym z wielu czynników, który może mieć wpływ na postawy młodzieży. Jako człowiek późnej dojrzałości pragnę zwrócić uwagę na znaczenie „odchodzącej generacji” w wychowaniu religijnym i światopoglądowym najmłodszych pokoleń. To właśnie ta generacja – osób sędziwych – bardzo często przekazuje najmłodszym pokoleniom nie tylko tradycję, ale również wzory zachowań religijnych, obyczaje, system norm moralnych, będące istotnym czynnikiem wychowania moralno-społecznego oraz religijnego dzieci i młodzieży, co w sytuacji postmodernistycznego zagubienia się człowieka naszych czasów z pewnością nie jest bez znaczenia.prof. Zbigniew Stachowski, filozof, prezes Polskiego Towarzystwa Religioznawczego, Uniwersytet RzeszowskiNie znam poważnych badań socjologicznych na ten temat, bo chyba nikt ich nie przeprowadził, uznając tematykę za mało istotną. Są natomiast badania na temat postaw młodzieży, w których obserwuje się coraz większy dystans młodych ludzi wobec religii. Tu wystarczy odwołać się do wyraźnego spadku powołań kapłańskich i spadku zainteresowań maturzystów studiami teologicznymi. Nauczanie religii kompletnie nie koresponduje z treściami nauczania w polskiej szkole. Teologiczne uzasadnianie założeń religii i jej dogmatów w konfrontacji z przedmiotami ścisłymi to przecież gra do jednej bramki. Nawet konfrontacja życia społeczno-gospodarczego i kulturalnego Europejczyków z założeniami doktryny społeczno-politycznej Kościoła wyraźnie wskazuje preferencje i zainteresowania poznawcze młodych ludzi. Nauka religii w polskich szkołach to wyraz nostalgii katolicyzmu za tym, co było, to klasyczny przejaw współczesnego dysonansu poznawczego.dr Tomasz Szyszlak, politologia religii, Uniwersytet WrocławskiJeżeli uznamy, że szkoła powinna nie tylko uczyć, ale i wychowywać, to ten obowiązek powinien w równym stopniu spoczywać na wszystkich nauczycielach. Abstrahując od kwestii obecności religii w publicznej oświacie, trzeba zauważyć, że przyjęte w naszym kraju rozwiązania prawne zrównują w prawach i obowiązkach katechetów z nauczycielami innych przedmiotów. Od nich wszystkich powinniśmy oczekiwać kształtowania postaw moralnych młodzieży uwzględniającego – jak o tym wspomina preambuła do ustawy o systemie oświaty z 1991 r. – chrześcijański system wartości. Oczywiście od osób duchownych oraz katechetów świeckich oczekujemy nieskazitelnej postawy etycznej, chociaż nie zawsze idzie to w parze z umiejętnościami pedagogicznymi, a także dostosowaniem przez nich programu zajęć do wieku uczniów. W czasie swojej edukacji szkolnej (religię przywrócono do szkół, kiedy byłem w III klasie podstawówki) nigdy nie udało mi się poznać nauczyciela religii łączącego w sobie te przymioty, będącego wzorem do naśladowania. Katecheci często byli traktowani jako obiekt drwin, zajęcia z religii zaś jako zło konieczne. Dlatego też uważam, że aby nauka religii w szkołach pozytywnie wpływała na młode pokolenie, trzeba zwrócić uwagę na wielostronne przygotowanie katechetów do pracy z uczniami.Joanna Balsamska, Fundacja na Rzecz Różnorodności PolistrefaNauka religii w szkołach wydaje się nie mieć wpływu na postawy wobec zachowań seksualnych i same zachowania seksualne młodzieży (np. wysoki poziom akceptacji seksu przedmałżeńskiego), stosowanie używek czy zmniejszenie przemocy na terenie szkoły, na co wskazują badania CBOS. Pomimo obecności katechezy w szkole obserwujemy też spadek w dążeniu do realizacji takich wartości jak „miłość, przyjaźń” i „udane życie rodzinne”. Tylko 6% młodych osób określa jako swój cel „postępowanie zgodnie z zasadami religijnymi” (CBOS, KBPN Młodzież 2010). Katecheza realizowana w szkole nie sprawia również, że młodzież jest bardziej wierząca, religijna czy lepsza moralnie. Część młodzieży czuje się przymuszana do udziału w katechezie, na co może również wskazywać liczba uczniów rezygnujących z niej po osiągnięciu pełnoletniości. Jedyną zauważalną zmianą postaw jest wzrost sprzeciwu wobec aborcji, również w sytuacji uszkodzenia płodu.Nieobowiązkowe lekcje religii są realizacją konstytucyjnej wolności sumienia i wyznania. Szkodliwa jest jednak obecność religii w codziennym życiu szkoły, m.in. w postaci licznych uroczystości o charakterze religijnym, nadmiernej obecności osób duchownych w życiu szkoły, wyjazdów o charakterze pielgrzymkowym. Szkoła bardzo często podporządkowana jest jednemu światopoglądowi, co może zamykać uczniów na inność, respektowanie praw mniejszości oraz różnorodność religijną i kulturową.dr hab. Bohdan Chwedeńczuk, filozofia religii, Uniwersytet WarszawskiNie wiem, jak nauka religii w szkole wpływa na postawy młodzieży, nie ma bowiem stosownych badań. Słyszę tylko i czytam nierzadko o marnym poziomie tzw. nauczania religii i jego żałosnych rezultatach. Uderza mnie natomiast błąd w pytaniu, które zadajecie, popełniany zresztą nagminnie. Otóż nie ma nauki religii w szkole, jest natomiast wdrażanie, wdrukowywanie wyobrażeń i mitów religijnych w umysły dzieci i młodzieży w państwowym systemie oświaty. Stoi to w jaskrawej sprzeczności z naturą szkoły jako miejsca, gdzie daje się wiedzę i kształci umysły. To zaś fatalnie wpływa na postawy społeczeństwa, które sobie na coś takiego pozwala.Notował Bronisław Tumiłowicz Po ponad 20 latach nauczania religii w szkole coraz więcej młodych Polaków wyznaje zasadę: wiara – tak, Kościół – niekoniecznie. I w tym kontekście ciągle trwa spór o formułę nauczania religii, a ostatnio ze szczególną ostrością powróciło pytanie o zasadność wprowadzenia na maturze egzaminu z religii.Zarówno przeciwników, jak i zwolenników egzaminu z religii rozgrzało wydane niedawno rozporządzenie minister edukacji narodowej dotyczące matury w 2015 r. Mówi ono jednoznacznie: matura będzie obejmowała tylko przedmioty z podstawy programowej, a religia jest przedmiotem spoza podstawy. Sposób myślenia zwolenników egzaminu z religii zawarł ks. Adam Boniecki w komentarzu „Jestem za” („Tygodnik Powszechny” nr 22): „Myślę, że gdyby maturzystom postawiono pytania ze świata »wiedzy«, np. z zakresu nauk biblijnych, historii Kościoła, historii dogmatów, etyki itp., to pozostając na płaszczyźnie rozumu, nikt by się nie sprzeniewierzał wierze”. Wystarczy więc poprawić programy nauczania religii, a wszyscy przeciwnicy egzaminu będą ludźmi, którzy nie pozostają na płaszczyźnie rozumu i sprzeniewierzają się wierze. „Pewnie także nauka religii w gimnazjum i liceum powinna być bardziej „naukowa” – mniej katechetyczna i mniej duszpasterska”,  argumentuje ks. Boniecki. Ale czy można nauczać jakiegoś przedmiotu mniej lub bardziej naukowo? To tak, jakby „mniej naukowo” nauczać biologii, zwłaszcza tych jej działów, które dotyczą ewolucji.Natomiast przeciwnicy wysuwają argumenty: religia to wiara, jak więc można z niej egzaminować, zwłaszcza na maturze. Ale najważniejszym argumentem jest krytyczna ocena formuły nauczania religii w szkołach, a zwłaszcza poziomu dydaktycznego i jego efektów. Otóż okazuje się – na podstawie wielu badań prowadzonych zarówno przez ośrodki katolickie, pracownie niezależne, jak i instytucje państwowe – że młodzież coraz silniej dystansuje się od treści przekazywanych na lekcjach religii. Widoczna jest tendencja odchodzenia od religijności instytucjonalnej w kierunku religijności selektywnej. W uproszczeniu – młodzi ludzie coraz częściej wybierają lub eliminują cechy religijności kościelnej, tak aby odpowiadały one ich oczekiwaniom i przystawały do systemu wartości moralnych.Religijność zredukowanaPrzez ponad 20 lat religii naucza się w polskich szkołach powszechnie, wydawać by się więc mogło, że jest to wystarczający okres, aby wypracowane metody i system nauczania nie budziły tak wielu dyskusji. Jednak uparcie powracają pytania o cele i efekty tej edukacji, zwłaszcza wobec stwierdzeń typu: „polska młodzież odwraca się od Kościoła” lub „polska młodzież jest coraz mniej religijna”. Fundamentalna staje się odpowiedź na pytanie, czy przeobrażeniom społeczno-kulturowym w Polsce towarzyszy transformacja tożsamości religijnej. „Poszukując odpowiedzi na tak postawione pytanie, trzeba wyraźnie powiedzieć, że od lat daje się zauważyć postępujący trend zachowań w kierunku religijności selektywnej”, stwierdza ks. Sławomir H. Zaręba, w pracy „W kierunku jakiej religijności? Studia nad katolicyzmem polskiej młodzieży”, Warszawa 2008. Symptomatyczne są wnioski z badań omówionych w tej pracy, zwłaszcza że badano uczniów w wieku 16-19 lat oraz studentów bądź słuchaczy studiów policealnych w wieku 20-22 lata i 23-26 lat.Przede wszystkim wynika z nich, że młodym ludziom nie jest potrzebny Kościół jako instytucja. Aż 66,5% uważa, że można być religijnym i bez tego. Co ciekawe, takie same odpowiedzi uzyskano w badaniu zarówno z 1988 r., czyli z czasu przed wprowadzeniem religii do szkół, jak i w roku 2005. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że szkolna katecheza przyczyniła się do obniżenia poziomu religijności, o ile bowiem w 1988 r. na pytanie „Kiedy byłeś(aś) bardziej religijny(a)?” 34,2% respondentów odpowiedziało, że dawniej, o tyle w 2005 r.takiej odpowiedzi udzieliło już 42,9% pytanych. Zdecydowanie zmalało też znaczenie wiary w życiu codziennym. W 1988 r. 70,8% młodych ludzi twierdziło, że jest ona pomocna na co dzień, w 2005 r. uważało tak zaledwie 37,7%. Bardzo niekorzystnie dla Kościoła wypada odpowiedź na pytanie o wpływ autorytetów na rozwiązywanie konfliktów moralnych. W 2005 r. – w roku śmierci papieża Jana Pawła II– autorytet Kościoła wskazało zaledwie 3,9% badanych, a 67,3% uznało, że w tej kwestii najważniejsze jest własne sumienie.Konsekwencją zwiększania się liczby młodych Polaków przekonanych, że można być religijnym bez Kościoła, jest malejący udział w praktykach religijnych. „Obecnie do cotygodniowego lub częstszego udziału w mszach, nabożeństwach lub w spotkaniach religijnych przyznaje się mniej więcej połowa ankietowanych od 18. do 24. roku życia, podczas gdy na początku lat 90. – ponad dwie trzecie (w 1992 r. nawet 72%). Od tego czasu zmniejszyła się zarówno liczba praktykujących kilka razy w tygodniu (z 9% do 4%), jak i uczęszczających do kościoła co niedziela (z 63% do 45%). Dwukrotnie wzrósł natomiast (z 20% do ok. 40%) odsetek osób praktykujących nieregularnie (kilka lub kilkanaście razy w roku” – to wniosek z badania „Dwie dekady przemian religijności w Polsce” przeprowadzonego w 2009 r. przez Centrum Badania Opinii Społecznej.Moralność na własny użytekSwoistym papierkiem lakmusowym wskazującym na stosunek młodzieży do społecznej nauki Kościoła jest ocena różnych postaw i poglądów związanych z życiem małżeńskim. Dane przedstawiane we wspomnianej pracy „W kierunku jakiej religijności? Studia nad katolicyzmem polskiej młodzieży” nie pozostawiają złudzeń – wzrasta akceptacja zarówno współżycia seksualnego przed ślubem kościelnym, jak i antykoncepcji. Przed wprowadzeniem religii do szkół seks przedmałżeński akceptowała jedna trzecia młodych ludzi, po 15 latach szkolnej katechezy – niemal 60%, antykoncepcję – odpowiednio 40,4% i 56,8%. Także podejście do związków homoseksualnych jest niezbyt rygorystyczne. Za niedopuszczalne uważało je 38,9% badanych, 20% za dopuszczalne, 11,9% odpowiedziało „to zależy”.Warto jeszcze odwołać się do tak fundamentalnych spraw w etyce, jak stosunek do eutanazji. Za niedopuszczalną uznało ją 26,3% respondentów, za dopuszczalną – 17,5%, od spełnienia pewnych warunków uzależniło ją 29,1% pytanych. Tak więc wskazania religijne dla znaczącej części młodzieży nie mają w tej sprawie decydującego znaczenia.„Religia nadal pozostaje jako ważny czynnik w interpretacji codziennych zdarzeń, ale (…) wyraźnie zauważane są postawy redukcyjne wobec niektórych wymogów – treści dogmatycznych i praktyk religijnych. Współczesny katolicyzm młodzieży charakteryzowałyby dwa podejścia do religii. Pierwszy, w sytuacjach granicznych utylitarny, bo gwarantujący wsparcie i poczucie nadziei, oraz drugi, ujawniający dystans, a nawet pewien pragmatyzm wobec religii w sytuacji, gdy przychodzi oceniać życie w kategoriach sensu i emocji. Ten selektywizm funkcji religii sprowadzany często do indywidualnych potrzeb przemawiałby za formowaniem się religijności zredukowanej z ukierunkowaniem na sprywatyzowaną”, zauważa ks. Sławomir H. Zaręba.Odrabiają lekcjelub rozmawiająW kontekście przytoczonych badań szczególnego znaczenia nabiera pytanie o współczesną formułę nauczania religii w polskich szkołach, o poziom dydaktyczny katechetów oraz o to, jak młodzież ocenia lekcje religii.Oczywiście – zaznaczmy gwoli sprawiedliwości – są także lekcje prowadzone ciekawie i katecheci pozytywnie oceniani przez uczniów. Jednak bardzo symptomatyczne informacje o poziomie tych lekcji zawiera raport z badania „Szkolna ława czy salka parafialna. Religia w szkołach – rzeczywistość a oczekiwania w opiniach licealistów” (Instytut Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego, 2010 r.). Badaniem objęto uczniów drugich klas liceów ogólnokształcących na terenie archidiecezji łódzkiej.Na pytanie: „Dlaczego uczęszczasz na lekcje religii?”, licealiści mieli do wyboru szereg odpowiedzi, m.in.: chodzę, bo chodzą moi znajomi, taki jest wymóg mojej szkoły, rodzice każą mi uczęszczać na te zajęcia, chcę zdobyć świadectwo o ukończeniu nauk przedmałżeńskich, chcę zdobyć dobrą ocenę i podwyższyć średnią moich ocen, bo wierzę w Boga, chcę zdobyć nowe wiadomości, ale też: bo nie mam wyjścia – w mojej szkole nie ma możliwości wyboru innych zajęć. Badani najczęściej deklarowali, że chodzą na religię, ponieważ wierzą w Boga (71,3%). Warto zderzyć tę deklarację z aktywnością na lekcjach religii.Jak większość uczniówzachowuje się najczęściejna lekcjach religii?odrabia inne lekcje72,3%rozmawia z kolegami59,9%nie udziela się i nie przeszkadza29,2%tylko niewielka część uczniówbierze aktywny udział w zajęciach14,6%Drugą przyczyną uczęszczania na religię jest możliwość uzyskania zaświadczenia o ukończeniu nauk przedmałżeńskich (49,7%). Prawie jedna trzecia uczniów (30,8%) chodzi na lekcje religii, gdyż chce uzyskać dobrą ocenę i dzięki temu podwyższyć swoją średnią. Ponad 94% pytanych stwierdziło, że jest to łatwe, a nawet bardzo łatwe i wystarczy do tego prowadzenie zeszytu (79,7% odpowiedzi). Ponad połowa (52,1%) uczniów była natomiast sceptyczna wobec oceniania ich na religii. Według nich, wiara to wartość, której nie można ocenić.Brak etykiZgodnie z rozporządzeniem MEN uczniowie mają do wyboru zajęcia z religii lub etyki. Szkoła ma obowiązek zorganizować lekcje z etyki, jeśli zgłosi się na nie co najmniej siedmiu uczniów. Jest to jednak zapis praktycznie martwy, według danych MEN bowiem etyki uczono w 887 szkołach (dane z września 2009 r.), podczas gdy religii – w 27 tys. palcówek. I nie wynika to wyłącznie z wyboru, jakiego dokonują uczniowie. Przede wszystkim brakuje nauczycieli tego przedmiotu, po drugie, tajemnicą poliszynela jest, że dyrektorzy – delikatnie ujmując – bardzo niechętnie ich zatrudniają, motywując to brakiem pieniędzy. „Spośród 3772 ankietowanych uczniów na lekcje etyki uczęszczało jedynie 34. Większość nie miała rozeznania, czy lekcje w ogóle są organizowane. Co piąty badany mówił: może chodził(a)bym, ale nikt mi nie proponował. Młodzież, zwłaszcza ze szkół podstawowych, nie zawsze wiedziała, czym jest etyka” – to konkluzja z badań na temat przestrzegania prawa ucznia w szkole przeprowadzonych w latach 1995-1996 przez Helsińską Fundację Praw Człowieka. Tymczasem brak możliwości wyboru lekcji etyki narusza Europejską Konwencję Praw Człowieka i Podstawowych Wolności – orzekł Trybunał w Strasburgu w 2010 r. Dotyczyło to skargi Urszuli i Czesława Grzelaków na państwo polskie w sprawie ich syna, któremu szkoła uniemożliwiła uczęszczanie na lekcje etyki. Ponadto Trybunał orzekł, że kreska na świadectwie w rubryce religia/etyka to forma dyskryminacji i stygmatyzacji uczniów.Orzeczenie Trybunału w Strasburgu wskazuje na wątpliwą neutralność światopoglądową w polskich szkołach. Potwierdzenie tego zjawiska znajdujemy w badaniach przeprowadzonych przez Fundację na rzecz Różnorodności Polistrefa w ramach projektu „Pomiędzy tolerancją a dyskryminacją”. Ich podstawą były wywiady z dyrektorami małopolskich szkół podstawowych, gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych oraz ankiety wypełniane przez rodziców i pełnoletnich uczniów. Konkluzja autorów raportu jest jednoznaczna – polska szkoła nie jest świecka. Na przykład 75% dyrektorów stwierdziło, że oddelegowuje nauczycieli niebędących katechetami do opieki nad uczniami w czasie rekolekcji wielkopostnych. 86% dyrektorów i 71% nieuczęszczających na religię wskazywało, że podstawą zwolnienia ucznia z tych zajęć jest oświadczenie. Jest to niezgodne z prawem – wystarczy, że pełnoletni uczniowie zgłoszą wolę udziału w zajęciach religii lub etyki. W 85% szkół organizowane są występy z okazji świąt religijnych, najczęściej z okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy, a w 70% placówek wyjazdy religijne i pielgrzymki (np. przedmaturalne pielgrzymki na Jasną Górę). W 83% szkół w Małopolsce organizowane są msze na rozpoczęcie i zakończenie roku szkolnego, z czego w 4% placówek obecność uczniów jest obowiązkowa.Dlaczego wnioski z raportu Polistrefy są tak istotne? Wynika z nich jasno, że badane szkoły nie tylko stwarzają warunki do nauczania religii, ale ją wspierają, nadają jej wymiar przedmiotu szczególnej rangi. Praktyki szkół małopolskich nie są odosobnione.Deklaracje i codziennośćCytowane badania wskazują jednoznacznie, że młodzież coraz bardziej odchodzi od religijności zinstytucjonalizowanej, sprowadza religię do „wymiaru prywatnego”, uzależnionego od osobistego wyboru. „Powiedzenie: „Polacy są religijni, ale mało moralni” lub „młodzież jest religijna, ale ma swoją moralność”, nawet jeżeli nie do końca jest prawdziwe, pokazuje kierunek przemian w mentalności Polaków, czyli znaczący rozziew pomiędzy powszechnie deklarowanymi postawami proreligijnymi a postawami i zachowaniami moralnymi ludzi wierzących na co dzień. Złudzeniem okazało się pragnienie, że uda się nagle po 1989 r. upowszechnić wartości etyki chrześcijańskiej w szerokim obiegu publicznym”, twierdzi ks. Janusz Mariański („Religijność młodzieży polskiej w procesie przemian”, „Zeszyty Naukowe KUL” 2010).W kontekście tych wniosków wraca pytanie o model nauczania religii w szkołach. Prof. Henryk Samsonowicz, minister edukacji odpowiedzialny za realizację instrukcji, na mocy której w 1990 r. wprowadzono nauczanie religii do szkół, tak po latach ocenia sytuację: „Kościół nie jest kompetentny w zakresie dydaktyki. Nie jest też do końca świadomy, jakie treści przekazywać młodym ludziom. Wyliczanie grzechów głównych czy sakramentów nie jest przecież najważniejsze” („Gazeta Wyborcza”, 27.08.2012).Oczywiście uproszczeniem, a wręcz nadużyciem, byłoby szukanie przyczyn takiej sytuacji wyłącznie w formule nauczania religii w szkołach. Na ewolucję postaw polskiej młodzieży w minionym 20-leciu wpłynęło wiele czynników, zarówno przemiany społeczno-polityczne w kraju, jak i chociażby niewiarygodny rozwój środków komunikacji, zwłaszcza internetu, z jego zasadniczą cechą: swobodnym dostępem i praktycznie brakiem cenzury. Ta rewolucja w sferze komunikacji ma związek także z globalizacją popkultury i jej składowych, które jedne środowiska uznają za pozytywne, drugie za negatywne, ale o wyborze elementów popkultury decyduje jej adresat, a nie decydent postaw moralnych. Bez względu na te uwarunkowania – biorąc pod uwagę masowy charakter nauczania religii w polskich szkołach oraz wysiłek państwa, poniesiony i nadal ponoszony na ten cel – nie da się uciec od pytania o relacje między procesem, który często nazywa się odchodzeniem młodzieży od Kościoła, a nauczaniem religii w systemie polskiej edukacji. O wiele ważniejszy od sporu o egzamin z religii na maturze jest spór o jakość oraz formułę nauczania religii w szkołach.Roman Wojciechowski

Kategoria: 
Data publikacji: 
Monday, 10 June, 2013 - 00:42
Autor: 
Roman Wojciechowski
Wydanie: 
Fotografia: 
Numer strony w magazynie: 
8

2013-06-03 08:50:14 przeglad-tygodnik.pl

ru
Ленобласть и польское Нижнесилезское воеводство получили премию «Шаг навстречу»
Санкт-Петербург, 3 июня. Ленинградская область и Нижнесилезское воеводство (Польша) стали первыми регионами, которые получили премию «Шаг навстречу» за укрепление российско-польского сотрудничества.
2013-06-03 00:13:00 rambler.ru

Большую программу современного русского театра представили в Варшаве
Фестиваль в Польше "Да! Да! Да! Современный театр, российская драма и перформанс" возник как ответ на фестиваль польского театра в Москве, с огромным успехом прошедший в марте 2011 года.
2013-06-03 00:10:00 rambler.ru

Беловежскую пущу включили в европейскую сеть PAN Parks
Национальный парк «Беловежская пуща» присоединился к неевропейской сети PAN Parks. Цель данной организации заключается в охране объектов дикой природы, представляющих ценность, путем создания сети парков, которые занимаются развитием устойчивого туризма.
2013-06-03 00:05:48 rambler.ru

Дорогой Леонид Ильич!
На доме, расположенном на московском Кутузовском проспекте, где 30 лет жил, или по крайней мере был прописан (в, следует признать, весьма скромной квартире) генсек Леонид Брежнев снова появится мемориальная доска.
2013-06-03 00:01:00 rambler.ru


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172 173 174 175 176 177 178 179 180 181 182 183 184 185 186 187 188 189 190 191 192 193 194 195 196 197 198 199 200 201 202 203 204 205 206 207 208 209 210 211 212 213 214 215 216 217 218 219 220 221 222 223 224 225 226 227 228 229 230 231 232 233 234 235 236 237 238 239 240 241 242 243 244 245 246 247 248 249 250 251 252 253 254 255 256 257 258 259 260 261 262 263 264 265













шведско-русский словарь, и язык латинский словарь, чешский словарь, грузинский словарь, каталог 3d моделей,